Długo mnie nie było. Dawno i nieprawda. Srutututu. Czasu za mało. Mgnienie oka. Bo praca, bo fuchy na boku, bo taniec, bo czeski, bo imprezy, bo jaranie, bo brak jarania, bo znajomi, bo miłość. Plus lekki brak weny. Jak się człowiek do cna rozliczy sam ze sobą i odnajdzie w środku błogość spokojem kipiącą, to gdzieś tam na skraju słów czai się banał. A ja nie lubię banału, chociaż uciec od niego nie sposób, zwłaszcza w szczęściu. Chyba dlatego czasem lubię ogarnąć sobie na boku jakąś małą histerię, zbesztać świat i siebie samą, zamieszać w szklaneczce z uśmiechniętą codziennością, wyjąć gromy z kieszeni. Kocham chaos. Od czasu do czasu. Tfu za daleko.
Brakuje mi słów, ale boję się śmieszności na tyle, że nie odważę się chyba na bezczelną głębię. Rozważam pamiętnik, w którym wszystkie chwyty dozwolone. Nawet te poniżej wszelkiej krytyki, niesmaczne dla filologów i filolożek - jakby, kurwa, była jakaś różnica...
Drogi pamiętniku!
Moje życie właśnie osiągnęło punkt przyjemnie niekrytyczny. W ciągu ostatnich kilka lat zrealizowałam styczniowe postulaty z roku 2012:
1. Skończyłam podyplomówkę i magisterkę na drugim kierunku. Jestem obecnie tak kurewsko dobrze wykształcona, że zupełnie nie wiem, dlaczego wciąż jaram się plotkami z Pudelka, vlogami z mejkapem i blogami modowymi. Szlak!
2. Zakończyłam w pizdu niewygodny, do szpiku chujowy związek nie tylko z największym ever narkoalkoluzerem, ale też ze słabeuszem, jakim sama byłam w trakcie jego (rzeczonego związku) trwania. Dużo tu o tym było, więc nie będę Cię, drogi pamiętniku, zanudzać. Może kiedyś zrobię z tego poradnik albo scenariusz. Jest to jakaś opcja.
3. Pojechałam tam i siam. Przede wszystkim tam, w sensie: tam, gdzie bardzo chciałam, ale zawsze kurwa coś.
4. Zmieniłam pracę. Raz z chujowej na nudną, po raz drugi z nudnej na bardzo spoko. Dzięki temu rozwijam się, uczę nowych rzeczy, wkurwiam, pędzę, poznaję ziomków i patałachów, tworzę chaos, ogarniam chaos, huśtam się na przygodach, a w domu mogę mieć spokój i czil.
5. Polubiłam siebie na maksa w chuj. I jest to piękne.
To piąte okazało się najważniejsze, bo dzięki temu polubieniu mogę przyjaźnić się ze sobą i z innymi, a przyjaciół mam, trzeba przyznać, zacnych. Efektem ubocznym wszystkiego okazała się też miłość, która przyszła nieoczekiwanie, zupełnie nieproszona, a nawet niechciana. Jakoś tak nieudolnie próbując się od niej odwrócić plecami, dałam się trochę bezwiednie, a trochę jednak z zaciekawieniem porwać, co na tę chwilę cieszy mnie niezmiernie.
Dziś dotarło do mnie, że najwyższa pora na jakiś nowy cel. Problem jednak w tym, że mam wszystko, czy też nie brak mi niczego. Nooo wiadomo, hajsu i baunsu nigdy dość, podobnie jak książek, kosmetyków i ciuchów, ale tak szczerze przed lustrem, prosto w twarz mogę powiedzieć sobie, że jestem szczęśliwa. Tak oto formułowanie celu się komplikuje. Mam wszystko, jest mi dobrze. Jednak bez celu, jak to spece od zarządzania ustalili - się nie da. Zatem, zgodnie ze sztuką wyznaczam sobie coś realnego, mierzalnego i ambitnego. Nowy projekt:
czas operacyjny: 11 miesięcy
ready, steady, go!
plus niespodzianki po drodze
(mam nadzieję)